W fabryce krzeseł
pracuję już rok,
który minął
zbyt szybko
i zbyt wolno.
Jest ze mną Gary,
Brytyjczyk z wielką szczęką,
wielkim brzuchem
i małymi dłońmi.
Gary zwykle mówi mi:
„take your time, mate”,
a sam zapiernicza
mimo że jesteśmy
miesiąc do przodu.
Gary jak inni
ma kalendarz z gołą babą
i wypasionym sportowym samochodem.
Dobrze jest rzucić na nią okiem
i uświadomić sobie,
że nigdy takiej laski nie przelecisz
i nigdy nie będzie cię stać
na taki samochód.
Gary ma też drugi kalendarz-planer.
Skreśla w nim dni,
za pomocą markera znaczy „X”,
odlicza puste pola do końca roku
i każdego poranka dokłada kolejne żłobienie
do zmarszczek na czole
wykutych przez czas.
Są tu żeliwne maszyny
jak z XIX wieku,
ceglane baraki
i całkiem nowoczesny robot
z 1989, który spawa nogi krzeseł.
Jest też syf, brud i smar,
który osiada na dłoniach
i którego nie da się pozbyć,
bo wchodzi głęboko w linie papilarne.
Jest też tu automat z kawą,
jedna za 15 pensów.
Warto tu zostać:
Gary powiedział, że po 10 latach
spędzonych pod tym dachem
dostałżółty kluczyk,
który daje 10 kaw tygodniowo
za darmo. Jeśli będę wytrwały,
też taki dostanę.
Magazynierzy walczą tu z gołębiami
srającymi na azbestowy dach,
lecz one wracają i wracają.
Konserwatorzy walczą zaś z maszynami,
które z powodu wieku i stanu
szybko się psują.
Jedną maszynę naprawiają miesiąc,
a i tak dalej nie działa poprawnie.
I tak dzień w dzień,
od poniedziałku do piątku,
od 7:30 do 17,
przez 4 kawy dziennie,
z godzinną przerwą na lunch,
nie robiąc nic,
a robiąc wszystko.
Wyrabiając normę
i będąc dużo do przodu z produkcją.
Patrząc w kalendarz
i widząc postawione krzyżyki,
automatycznie przyspieszam.
Chcę uciec.
Chcę zostać.
Warto tu zostać,
w tej fabryce marzeń,
produkując krzesła
jako jeden z wielu
odcieni niczego.
Przynajmniej mogę pisać tu wiersze.
Londyn, 8.10.18