O poranku witają mnie
żelazne bramy budynku z cegły.
Przechodzę i otwieram blaszane drzwi,
zamykam je z hukiem,
przerywając tym samym senną ciszę,
w której zastygł Paul.
Zawsze siedzi zwrócony plecami
do wejścia, a przodem do maszyny
i radia, które co poranek
wita mnie tą samą audycją
i tą samą piosenką.
Paul niemrawie porusza głową,
z łysiejącym gniazdem
rysującym przebyty czas
na tyle jego czaszki.
Odbijam się kartą,
przesuwam ją jak przez
terminal płatniczy.
Płacę swoją najcenniejszą walutą:
swoim czasem.
Sekundy, minuty, godziny,
miesiące rozmieniam na drobne.
Mam nieograniczony budżet
na co najmniej kilkadziesiąt następnych lat.
Do automatu z kawą
wrzucam dwie monety z królową
warte kolejno: dziesięć i pięć pensów.
Otrzymuje w zamian kubek wody
o brązowej barwie i smaku
drzewa połączonego ze stalą,
którym fabryka przesiąka od wewnątrz.
Wychodzę z głównego budynku
i kieruję się do dziurawego baraku.
Za każdym razem mijam
stojących pod małą blaszaną budką
tych samych ponurych facetów
palących szluga przed pracą:
kierownika Kevina,
przyjeżdżającego na motorze Johna,
Bladego Boba oraz faceta,
którego imienia nie znam
i nigdy nie poznam.
„Morning” – mówię.
„Morning – odpowiadają.
Richard jest już na miejscu,
poznaję po święcącym sięświetle
w naszym baraku z cegieł.
Siedzi wśród stalowych nóg,
patrzy gdzieś w dal,
gdzieś dalej, poza ściany
i mury tego miejsca.
Zdejmuję kurtkę,
zmieniam buty na safety shoes
i siadam na krześle obrotowym,
made by Fabryka.
Na biurku szumi radio.
Co ranek muszę je nastrajać.
Zaraz puszczą wiadomości.
7:30 – Richard przebiera buty.
To znak, że czas zaczynać.
Ubieram plastikowe okulary ochronne
gumowe zatyczki wsadzam do uszu
i zakładam wełniane rękawice.
Za oknem wciąż ciemno.
Dzień powoli wstaje
i wyznacza wszystkim
naszym zautomatyzowanym ruchom
rytm czasu pracy.
Wskazówka zegara przesunęła się o minutę.
W radiu zagrała piosenka
zagłuszona przez huk startującej maszyny.
W końcu ile razy można słyszeć
jedno i to samo.
Londyn, 11.01.19